W malinowym chruśniaku by Marek Grechuta
W malinowym chruśniaku by Marek Grechuta

W malinowym chruśniaku

Marek Grechuta * Track #8 On Ocalić od zapomnienia

W malinowym chruśniaku Lyrics

W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny
Palce miałaś na oślep skrwawione ich sokiem

Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty
Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory
Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory
I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty

Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała
A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni
Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni
Owoce, przepojone wonią twego ciała

I stały się maliny narzędziem pieszczoty
Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie
Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie
I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty

I nie wiem, jak się stało, w którym oka mgnieniu
Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła
Porwałem twoje dłonie - oddałaś w skupieniu
A chruśniak malinowy trwał wciąż dookoła

* * *

Śledzą nas... Okradają z ścieżek i ustroni
Z trudem przez nas wykrytych. Gniew nasz w słońcu pała!
Śpieszno nam do łez szczęścia, do tchów naszych woni
Chcemy pieszczot próbować, poznawać swe ciała

Więc na przekór przeszkodom źrenicą bezradną
Chłoniemy się nawzajem, niby dwa bezdroża
A gdy powiek znużonych kotary opadną
Czujemy, żeśmy wyszli z uścisków i z łoża

Nikt tak nigdy nie patrzał, nie bywał tak blady
I nikt do dna rozkoszy ciałem tak nie dotarł
I nie nurzał swych pieszczot bezdomnej gromady
W takim łożu, pod strażą takich czujnych kotar!

* * *

Taka cisza w ogrodzie, że się jej nie oprze
Żaden szelest, co chętnie taje w niej i ginie
Czerwieniata wiewiórka skacze po sośninie
Żółty motyl się chwieje na złotawym koprze

Z własnej woli, ze śpiewnym u celu łoskotem
Z jabłoni na murawę spada jabłko białe
Łamiąc w drodze kolejno gałęzie spróchniałe
Co w ślad za nim - spóźnione - opadają potem

Chwytasz owoc, zanurzasz w nim zęby na zwiady
I podajesz mym ustom z miłosnym pośpiechem
A ja gryzę i chłonę twoich zębów ślady
Zębów, które niezwłocznie odsłaniasz ze śmiechem

* * *

Hasło nasze ma dla nas swe dzieje tajemne:
Lampa, gdy noc już zdąży świat mrokiem owionąć
Winna zgasnąć w tej szybie, a w tamtej zapłonąć
Na znak ten oddech tracę. Już schody są ciemne

Czekasz z dłonią na klamce i, gdy drzwi otwiera
Tulę tę dłoń, co jeszcze ma chłód klamki w sobie
A ty w zamian przyciskasz moje ręce obie
Do serca, które zawsze u drzwi obumiera

Wchodzę ciszkiem, jak gdyby krok każdy knuł zbrodnię
Między sprzęty, co dla mnie są sprzętami czarów
Sama ścielesz swe łóżko według swych zamiarów
By szczęściu i pieszczotom było w nim wygodnie

I zazwyczaj dopóty milczymy oboje
Dopóki nie dopełnisz podjętego trudu
Ile w dłoniach twych pieczy, miłości i cudu !
Kocham je, kocham za to, że piękne, że twoje

* * *

Zazdrość moja bezsilnie po łożu się miota:
Kto całował twe piersi, jak ja, po kryjomu ?
Czy jest wśród twoich pieszczot choć jedna pieszczota
Której, prócz mnie, nie dałaś nigdy i nikomu ?

Gniewu mego łza twoja wówczas nie ostudzi !
Poniżam dumę ciała i uczuć przepychy
A ty mi odpowiadasz, żem marny i lichy
Podobny do tysiąca obrzydłych ci ludzi

I wymykasz się naga. W przyległym pokoju
We własnym się po chwili zaprzepaszczasz łkaniu
I wiem, że na skleconym bezładnie posłaniu
Leżysz jak topielica na twardym dnie zdroju

Biegnę tam. Łkania milkną. Cisza niby w grobie
Zwinięta, na kształt węża, z bólu i rozpaczy
Nie dajesz znaku życia - jeno konasz raczej
Aż znienacka za dłoń mnie pociągniesz ku sobie

Jakże łzami przemokłą, znużoną po walce
Dźwigam z nurtów pościeli w ramiona obłędne !
U nóg twych rozemknione pieszczotami palce
Jakże drogie mym ustom i jakże niezbędne !

* * *

Z dłońmi tak splecionymi, jakbyś klęcząc, spała
W niedostępne mym oczom wpatrzona widzenie
Płaczesz przez sen i wstrząsem wylęklego ciała
Błagasz o nagłą pomoc, o rychłe zbawienie

Jeszcze płaczu niesytą do piersi cię tulę
A ty goisz się we mnie, niby lgnąca rana
A ja płacz twój całuję, biodra i kolana
I ramię i zsuniętą z ramienia koszulę

Lecz karmiony ust twoich spłakanym oddechem
Nie pytam o treść widzeń. Dopiero z porania
Zadaję ciemną nocą tłumione pytania
Odpowiadasz bezładnie - ja słucham z uśmiechem

* * *

Wyszło z boru ślepawe, zjesieniałe zmrocze
Spłodzone samo przez się w sennej bezzadumie
Nieoswojone z niebem patrzy w podobłocze
I węszy świat, którego nie zna, nie rozumie

Swym cielskiem kostropatym kąpie się w kałuzy
Co nęci, jak ożywczych jadow pełna misa
Czołgliwymi mackami krew z kwiatów wysysa
I ciekliną swych mętow po ziemi się smuży

Zwierzę, co trwać nie zdoła zbyt długo na świecie
Bo wszystko wokół tchnieniem zatruwa i gasi
Lecz gdy ty białą dłonią głaszczesz je po grzbiecie
Ono, mrucząc, do stóp twych korzy się i łasi

* * *

Czasami mojej ślepej posłuszny ochocie
Pragnę w tobie mieć czujną na byle skinienie
Sługę, co pieszczotami gasi me pragnienie
A ty jesteś tak zmyślna i zwinna w pieszczocie!

Gdy twój warkocz, jak w słońcu wybujałe ziele
Tchem rozwartych ogrodów mą duszę owionie
Głowę twą, niby puchar, ujmuję w swe dłonie
I wargami w ślad dreszczu prowadzę po ciele

I raduję się, śledząc tę wargę, jak zmierza
Do mej piersi kosmatej, widnej w niedomroczu
W której marzę pierś w lesie ryczącego zwierza
I staram się, gdy pieścisz, nie tracić go z oczu

* * *

Ty pierwej mgły dosięgasz, ja za tobą w ślady
Zdążam, by się w tym samym zaprzepaścić lesie
I tropiąc twoją bladość, sam się staję blady
I zdybawszy twój bezkres, sam ginę w bezkresie

A potem wzieram w oczy, by zgadnąć, czy dość ci
Omdlenia, co się nogom udziela, jak szczęście
I twe dłonie, jak w paki, mnę w zdrobniałe pięście
By się w nich docałować twych chrząstek i kości

A one wypukleją na dłoni przegibie
Niby pestki owoców, zróżowionych znojem
I nieśmiałym do ust mych garną się wyrojem
Zatajone w swej ciepłej od pieszczot siedzibie

Ich dotyk budzi wzruszeń zaniedbanych krocie
A ty, tuląc je w warg mych rozrzewnioną ciszę
Dziecinniejesz w uścisku, malejesz w pieszczocie
Chwila - a już cię do snu z lat dawnych kołyszę

* * *

Zazdrośnicy daremnie chcą pochlebić pierwsi
Czarom skrytym w twym ciele z moją o nich wiedzą!
Oczy, co się rzęsami nie tknęły twych piersi
Czyliż pustym domysłem te czary wyśledzą?

Kto w chwili pocałunków nie zagrzał swej dłoni
Na twych bioder nawrzałej żądzą przegięcinie
Nie potrafi określić upojeń tej woni
Co z ciebie, jako z róży, snem potartej, płynie

Kto ustami w nóg twoich nie wdumał się dreszcze
Nigdy dość nie wysłowi twych oczu omdlenia
A choćby je dzień cały badał bez wytchnienia
Nie wypatrzy z nich tego, co ja z nich wypieszczę!

* * *

Zmienionaż po rozłące ? O, nie, nie zmieniona !
Lecz jakiś kwiat z twych włosów zbiegł do stóp ołtarzy
A, choć brak tego zbiega nie skalał twej twarzy
Serce me w tajemnicy przed twym sercem kona...

Dusza twoja śmie marzyć, że, w gwiezdne zamiecie
Wdumana, będzie trwała raz jeszcze i jeszcze -
Lecz ciało ? Któż pomyśli o nim we wszechświecie
Prócz mnie, co tak w nie wierzę i kocham, i pieszczę ?

I gdy ty, szepcząc słowa, z ust zrodzone znoju
Dajesz pieszczotom ujście w tym szepcie, co pała
Ja, zamilkły wargami u piersi twych zdroju
Modlę się o twojego nieśmiertelność ciała

Your Gateway to High-Quality MP3, FLAC and Lyrics
DownloadMP3FLAC.com