Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Jacek Kaczmarski
Odmiennych mową, wiarą, obyczajem
Na jednej drodze złączyły rozstaje
W świetle tych gwiazd, co wędrowcom się jarzą
Mogliśmy własnym przyglądać się twarzom
Patrzeć na stopy, dłonie i kostury
I dusze w workach z żywej, ludzkiej skóry
Przy nocnych ogniach odpoczywał pochód -
Tam poznawaliśmy siebie po trochu
Dziwny to widok był w błyskach płomieni -
Tacy niepełni, tacy zniekształceni:
Rysy słabości w grymasach siłaczy
Maski uciechy na skurczach rozpaczy
W źrenicach czujność od zmierzchu do świtu
Na podorędziu broń kłamstwa i sprytu
Do tego sznury, sztylety i pałki
Lękliwe groźby, naiwne przechwałki
Krew, któż wie czyja, przyschnięta do dłoni
Nogi ucieczce skłonne i pogoni
Dusze, jak zbite psy na wątłej smyczy
Wywar wściekłości, krzywdy i goryczy
Ale wraz z brzaskiem dalej szliśmy razem
Niewysłowionym budzeni nakazem
Silniejsi nawet słabszych podpierali
By wszyscy doszli, gdzie dojść zamierzali
Długo to trwało i zwątpiło wielu
Aleśmy wreszcie dotarli do celu
Czekał nas widok najzwyklejszy w świecie:
Stajenka, żłobek, ojciec, matka, dziecię
Cud w tym był tylko, że na widok onych -
Każdy się poczuł - niedoczłowieczony
W tym, że odchodził przejęty tęsknotą
I tylko o to chodziło
Tylko o to