ADZKY
Spostrzegam latarnie, one pokazują drogę
A zgubić w ciemności nie mogę się, bo nie chcę dowieść
Że zrobić sam tego nie mogę, nie
Ciągle mknę gdzieś, gdzie nie ma już na co patrzeć
Dać oczom odpocząć, przekuć te pracę w dźwięki owacji
Ja nie mam racji? To moje życie i tyle wystarczy
I tyle wystarczy
Rap daje pyskom, to w głowie mam teraz
Ty masz nazwisko i kumpla rapera
Byliśmy blisko, a dzisiaj doskwiera
Nam samotność w maskach, jak gdyby to teatr
Zey
Już nie widzę twarzy, nie trzeba mi piguł to moje extasy
Ja patrzę na ludzi jak na krajobrazy, podziwiam głupotę to zapiera dech
W moim słowniku nie istnieje pech, to wypadkowa dokonań za złe
Robię uniki jak zwierz, z pewnością siebie, bo co to ten stres
Chcemy na falę tu wejść, mieć parę świateł nad głową to wiesz
Otwartą drogę oświetloną gdzieś, mieć paru typa co uniosą mnie
Nie wiem to pycha czy to inny grzech, myślenie bywa ciężarem dla ludzi
Tego zapału się nie da ostudzić, kiedyś ta magma pod ziemią się zbudzi
ADZKY
Najlepiej się czuję nocami, gdy zamieniam myśli na słowa
Nie umiem zachować wciąż w sobie empatii, ale szczerze niekoniecznie to martwi mnie
Jesteśmy martwi wiesz? A nasze dusze to klatki bez
Czegoś co sprawi, że już nie będziemy tak puści jak te jebane kartki w tle
Tu każdy chce wielkich rzeczy, zazwyczaj tych samych
Muszę się z tego leczyć, zamiast się zacząć znów cieszyć z tych małych
W koło te same mordy, w koło jest ten sam syf
Ale sam nie wiem co musi się zdarzyć tu żebym sam z siebie nagle przestał śnić
Nie chce przespać nic, albo przećpać kwit, czy ty chcesz tak żyć?
Tu nic nie jest proste, dlatego wciąż presja karze walczyć mi
To jak spojrzenie człowieka, który chce skończyć z życiem
Bądź pewien, że już wyprzedałem bilety na ich koncert życzeń